Pierwszy raz zdarzyło mi się, że poruszona lekturą napisałem do autora, a właściwie autorki (no może drugi, bo kiedyś napisałam jeszcze do Karmapy). Hanka Grupińska, bo o niej tu mowa i jej książka “Daleko wysoko. Tybetańczycy bez ziemi” zrobiła na mnie ogromne wrażenie, mimo że po wielu latach zajmowania się Tybetem i prawami człowieka, większość opowiedzianych w niej historii była mi znanych.. Jest to książka napisana pięknie, z dużą dbałością o język, plastycznie, zmysłowo. Autorka oddaje głos bohaterom, pochyla się nad nimi z uwagą i czułością, przytula ich historie do swojego serca. Znajdziecie tu opowieści o dharmie i życiu codziennym w klasztorach, o życiu na obczyźnie, dramatyczne historie uciekinierów z Tybetu, barwne postaci diaspory, samospalenia, ale też piękny rozdział o poezji świeckiej (która jest na dachu świata zjawiskiem nowym).
Książka napisana jest z wielkim szacunkiem nie tylko do bohaterów, ale i do odbiorcy. Cześć tybetańskich słów podana została w pisowni spolszczonej (najczęściej są to imiona), część jest zapisana w pisowni angielskiej, żeby dociekliwy czytelnik, mógł sobie znaleźć informacje w literaturze, Internecie, czy choćby na mapie. Dla mnie to bardzo cenne podejście, ponieważ strasznie mnie frustruje moda na spolszczanie nazw geograficznych, czy imion osób, które odegrały jakąś rolę w historii, odbierając czytelnikowi szansę na znalezienie dodatkowych informacji.
Muszę się przyznać, że nie była to miłość od pierwszego wejrzenia — po kilku przeczytanych stronach pomyślałam: “o matko, będzie to szalenie egzaltowana opowieść o cudowności Tybetu…”. Rozdział o dwóch Karmapach pokazał mi, jak bardzo się mylę. Pierwszy raz (w Polsce) ktoś opisał, tę budzącą wiele kontrowersji sprawę obiektywnie, bez agresji, oddając głos obu stronom. Chapeau bas, pani Hanko! Książka jest dopracowana merytorycznie, widać świetną znajomość źródeł (na ponad 500 stronach rzuciły mi się w oczy tylko dwa błędy*, bardziej korekty niż autorki, więc można to uznać za moje wrodzone czepialstwo — tak niestety mam).
Polecam Wam “Daleko wysoko…” i to bez względu na to, jak bardzo jesteście “zaawansowani” w Tybecie, z pewnością znajdziecie tu coś interesującego, nowego, albo spojrzycie na znane oczyma kogoś innego. Jeśli dodamy do tego, że jest to świetna proza (a właściwie proza poetycka), to otrzymamy najpiękniejszą opowieść o Tybecie, jaka ukazała się w ostatnich latach.
*Błędy.
Kilka słów na ten temat, nie żeby wytykać (bo w świetle całości tekstu “Daleko wysoko” to są błahostki), tylko żeby edukować, ponieważ błędy te pojawiają się często w różnych publikacjach o Tybecie (i nie tylko).
“Nomad” — kalka z angielskiego. W języku polskim poprawna wersja to nomada, czyli: był nomadą (nie: nomadem). Wiem to brzmi dziwnie, ale taką właśnie pisownie znajdziecie w słowniku języka polskiego i tej wersji się trzymajmy.
“Cymbały”. Pisałam już kiedyś na FB o “słynnych cymbałach z Benchen”, które ubawiły mnie setnie w jednej z przeczytanych książek. Angielskie słowo “cymbal” to tzw. false friend (fałszywy przyjaciel), czyli słowo brzmiące podobnie, ale znaczące zupełnie co innego. “Cymbal” oznacza talerze perkusyjne, nie zaś cymbały, które są instrumentem strunowym z grupy chordofonów (angielsku dulcimer albo cimbalom). Tybetańscy mnisi nie grają więc na cymbałach, tylko na talerzach (tyb. rolmo).
Same zaś cymbały, po tybetańsku gyumang (z chińska zwane yangchen), stały się popularne w muzyce świeckiej między XIV a XV w. Ich nazwa pochodzi od tybetańskich słów pochodzi od tybetańskich słów gyuba i mangbo – „gyuba” oznacza „struny/akordy”, a „mangbo” – „wiele”.
Zapraszam Cię do przeczytania o książkach, których przeczytanie polecam przed wyjazdem do Tybetu.